Generalnie zegarki z tzw. wyższej półki były w PRLu dostępne. Tylko że nie dla wszystkich.

Przede wszystkim ze względu na cenę.
Można było je kupić u koncesjonowanych jubilerów za ciężką ilość gotówki. Były też do kupienia w Pewexach, czyli sklepach, gdzie można było dostać wszelkie niedostępne w Polsce towary, ale za zagramaniczne piniąchy. W takim sensie te zegarki były dostępne dla wszystkich. Kupowały je jednak głównie dwie grupy: inteligenci i tzw. badylarze. Dlaczego?
Był jeszcze obecny wtedy duch tzw. "obytego człowieka". Zegarek był dobrem świadczącym o człowieku tak samo jak książki, wiedza, savoir-vivre. Pamiętam mojego dziadka, który dorabiał sobie na boku, by kupić swoją wymarzoną Omegę i babcię, która narzekała, że traci pieniądze na zbytki.
W pewnym momencie w kręgu badylarzy i cinkciarzy zegarek stał się oznaką pewnego statusu majątkowego i prestiżowego. Najważniejsze, by zegarek był bling-bling i kapiący złotem. Wtedy właśnie bardzo wielką popularnością cieszyły się Orienty patelnie.
Generalnie według mnie oczywiście obecność pewnych zegarków była w PRLu koncesjonowana, ale też dostępność do nich nie różniła się jakoś mocno od współczesnych czasów. Oczywiście pomijając sklepy internetowe i nieskrępowaną możliwość wyjazdów do innych krajów.

Struktura społeczna nabywców zegarków też się zbytnio nie zmieniła. Inteligencja ma swoją markę zegarków, komunijne elektroniki Montany zmieniły się na Perfecty, bling-bling i Orienty-patelnie zmieniły się w podróbki Rolexów i Breitlingów.
A tak w ogóle to temat przeniosę jednak do dyskusji ogólnozegarkowych.